Archiwum IEiAK UJ - wywiad 1352

 

Króciutka informacja zapisana na południu Polski na początku lat sześćdziesiątych XX wieku: „Jak się wracało z pogrzebu nie wolno było nic kupić, bo by człowieka nieszczęście spotkało. Nawet na stypę nic nie kupowali, tylko poczęstunek odbywał się w karczmie. Tam każdy dostawał wódki i chleb z masłem i każdy ubiegał się o ten kroniczek (piętkę), bo kto go zje, to go zęby nie będą bolały.”

Widzę pomieszanie wzniosłości z dziwacznym przesądem, ale tutaj skupię się tylko na tym, co poważne. Jest bowiem nadzwyczajnie krzepiącą prostota tradycyjnego obyczaju. Jego surowość przemawia do nas, gdy najbardziej potrzebujemy pocieszenia. Pozostanę jednak ostrożnym, opis pochodzi przecież z epoki, której realia znam jedynie pośrednio, głównie poprzez kreacje literackie i filmowe. W tym samym świecie widzieliśmy podobnie oszczędny gest bohaterów „Popiołu i diamentu” – ich znicze z kieliszków spirytusu. Analogicznie: chleb z masłem i wódka – trudno o poczęstunek bardziej esencjonalny. Symbolicznie ten zestaw jest niemal metaforą życia. Stypa zredukowana do krótkiego spotkania w karczmie i toastu z zagryzką wydaje się w każdym razie odpowiednio powściągliwa. Choć oczywiście dopuszczam możliwość, że jest to złudzenie człowieka, któremu wypadło żyć w kulturze przesytu. Jedno mogę powiedzieć z pewnością: konsolacja w tej formie dobrze spełnia swoją funkcję, zamykając rytuał, który wyprowadzał nieboszczyka ze społeczności. Pytanie, czy godzi się w karczmie żegnać członka rodziny, byłoby nieporozumieniem – gdy ciało opuściło domową przystań kolejne akty rozstania odbywały się w przestrzeni wspólnej. Nie chcieliśmy, by zmarły nawiedzał nas w domu. Karczma gwarantowała po prostu bezpieczną wspólnotę z żywymi. Z psychologicznego punktu widzenia trudno o bardziej palącą potrzebę.