„morski niedźwiedź”

bebop... hard rock... metal... Trzy fale dobrej muzyki. Przymiotnik kogoś zastanawia? Definicja jest obiektywna, spójna, nawet dość elegancka. I kompletnie nieprzekładalna. Muzyka, perfumy czy wino są „dobre”, gdy nieuchwytne upojenie znajduje ujście w oczywistej tylko dla nas konstatacji – trafiło w mój gust. Potrafię wskazać przyczynę wyboru konkretnych gatunków, ale wyjaśnienie sprowadza się do biograficznej anegdoty. Moje upodobania wydają się bowiem same przez się zrozumiałe jako pochodna dorastania w dużym polskim mieście w latach dziewięćdziesiątych – mieliśmy do wyboru dwie podstawowe estetyki pokoleniowego buntu: hip-hop i metal. W szkole średniej długowłosi tworzyli społeczność liczniejszą i bardziej wyrazistą, a to zapewniało rekrutacyjną przewagę. Wobec braku konkurencyjnych kręgów instytucjonalnego lub towarzyskiego odniesienia wybór nie nastręczał problemu. Biografia przewidywalna do granic nudy, aczkolwiek etnografowi ziewać się nie godzi, skoro szkielet tej historii to odmiana prywatnego mitu. Punkt zwrotny: październik 1993 roku, jedyny raz odwiedza Polskę zespół Deep Purple w składzie Blackmore, Gillan, Glover, Lord, Paice – legendarna maszyna na krótko przywrócona do działania. Symboliczny początek osobistej rock and roll'owej rewolty przeciw zgredom? Mam piętnaście lat, mój ojciec czterdzieści, jedziemy do Zabrza szaleć ramię w ramię. Wybór subkultury okazuje się w tym kontekście bardziej czy mniej oczywisty? Już na wstępie zmieszały mi się różne konformizmy z kontestacją. Trzeba i to uwzględnić, że rewolucje kultury popularnej poznawałem nieco wspak, tylko metal przeżyłem w okresie jego szczytowej popularności i burzliwego rozwoju (w roku 1993 trafiły na rynek przełomowe płyty: Bloody Kisses, Chaos A.D., Icon, Pork Soda, River Runs Red, Turn Loose the Swans, Undertow). Niedługo później nabrałem jednak zwyczaju karmienia ciekawości bez szacunku dla stylistycznych etykiet, dlatego sam przekroczywszy czterdziestkę, z poranną kawą mogę mieszać stary jazz. John Coltrane, Thelonious Monk, Art Blakey, Jimmy Smith... wciąż zatem znosi mnie ku dźwiękom, które (jak groove, gothic i thrash) były w swoim czasie bezczelnym wyzwaniem rzuconym publicznej przyzwoitości i nawykom słuchaczy*. Zapuszczam się także dalej w głąb dziejów, lecz składnia kompozycji okazuje się niezrozumiała bez specjalistycznej wiedzy, co upodabnia muzyczny surfing do szperania w obcojęzycznej bibliotece. W chwilach relaksu chciałbym raczej wpatrywać się w horyzont, kontemplując pomruki kolejnego tsunami.

* Porter E., "Dizzy Atmosphere" – The Challenge of Bebop, "American Music", Vol. 17, No. 4 (Winter, 1999), www.jstor.org [2019.03.12]